Stało się! Przed nami wielki finał opowiadanej przez 11 lat historii. Infinity Saga, bo tak nazwano trzy filmowe fazy MCU, oficjalnie kończy się, co prawda, wraz ze Spider-Man: Daleko od Domu, ale i tak wszyscy czekaliśmy na to wydarzenie. Wydarzenie, która miało nas wyrwać z kapci swoją spektakularnością i rozhuśtać emocjonalnie do granic wytrzymałości. Nareszcie możemy się przekonać czy tak jest w rzeczywistości. Recenzja filmu Avengers: Koniec Gry. Bez spoilerów.
Pomścić poległych
Avengers: Koniec Gry jest bezpośrednią kontynuacją wydarzeń z Wojny Bez Granic, więc historia rozpoczyna się trzy tygodnie po „pstryknięciu” Thanosa. Ci, którzy przetrwali znajdują się w różnych miejscach i powiedzieć, że są w rozsypce, to tak, jakby nie powiedzieć nic. Każdy nosi poczucie winy i każdy oddałby wszystko, by spróbować odwrócić bieg wydarzeń.
Oczywiście tyle każdy domyślił się sam. Co się wydarzy i jak rozegrali to scenarzyści dowiecie się oglądając film. A gwarantuję wam, że zaskoczą was i to nie raz, ani nawet dwa. Trzymając w ścisłej tajemnicy scenariusz i nie puszczając do trailerów żadnych scen, które mogłyby coś zasugerować udało się stworzyć film, który bawi, porusza i wywołuje naprawdę żywe reakcje w kinowej sali. Tak skrajnych emocji nie dostarczył jeszcze żaden film Marvela i za to wielkie brawa.
Ukłony dla całego MCU
Trzygodzinne widowisko można podzielić na cztery części, czy raczej akty. Pierwszy z nich to swoiste zawiązanie akcji, rozstawienie przysłowiowych pionków na szachownicy. Drugi, emocjonalny i o jakąś połowę zbyt długi trochę rozleniwia i nieco psuje widowisko. Oczywiście pełno tutaj easter eggów i aż roi się od przezabawnych scen dotyczących znanych nam postaci. Trwa to natomiast zbyt długo i gdzieś zanika magia, na którą tak bardzo czekałem i liczyłem. I tak, to jest odpowiedni moment, by iść się wysikać.
Trzeci akt to już zupełnie inna para kaloszy. To w tym momencie bracia Russo genialnie podsumowali całe 11 lat Kinowego Uniwersum Marvela. Odniesień do całego uniwersum są tutaj dziesiątki i to dosłownie. To gigantyczny wręcz fanserwis, który co chwila dowozi całe tony fantastycznych scen i pomysłów. Coś dla siebie znajdą fani poszczególnych bohaterów, ale mrugnięcia okiem dostrzegą również, ci którzy oglądali towarzyszące filmom seriale (nie te netflixowe, niestety). Najlepsze, że udało się to zgrabnie fabularnie spiąć i sprawić, że zacząłem pałać do tego filmu dużo większym uczuciem.
Finał historii, akt czwarty to z kolei absolutnie epicka bitwa. Po wojna, jakiej uniwersum Marvela jeszcze nie widziało. Ogromny rozmach, pełen widowiskowych popisów bohaterów. Trudno znaleźć moment oddechu, bo jest tutaj absolutnie wszystko czego chciałem i pewnie jeszcze więcej. Może i dużo tutaj CGI, może i niekiedy widowiskowość wzięła górę nad logiką, ale to nieważne, gdy siedzi się w fotelu z otwartymi ustami. Dla takich chwil warto było być z MCU od samego początku.
Avengers Assemble!
Podczas, gdy Wojna bez Granic miała za zadanie zebrać i połączyć tak różne postaci, z tak różnych gatunkowo filmów umiejscowionych w różnych miejscach na Ziemi i Wszechświecie, tak Koniec Gry skupia się na oryginalnych Avengers. Co prawda dołącza Scott Lang, są Nebula i Rocket, ale to opowieść o oryginalnej szóstce uzupełnionej o wielkiego nieobecnego poprzedniego filmu, Clinta Bartona, który porzucił przydomek Hawkeye’a na rzecz Ronina. Poprzednio to Thanos był centralną postacią, teraz to oryginalna skład nadaje bieg akcji. Bo to właśnie ta szóstka jest najlepszym podsumowaniem tego, co wydarzyło się od momentu, gdy Tony Stark stworzył swoją zbroję, a może raczej Kapitan Ameryka utknął w lodowcu. To nostalgiczna podróż zarówno dla bohaterów, jak i widzów, którzy są z nimi od ponad dekady.
Każda historia ma swój koniec
Koniec. Koniec Gry, koniec MCU jakie znamy i jakim żyliśmy. Oczywiście przyjdą kolejne filmy, pewnie ich co raz więcej, ale chyba już żaden crossover nie wywoła u mnie takich emocji. Nie jest to film idealny. Nie. Wojna bez Granic miała lepszy scenariusz i pewnych miejscach więcej sensu. Lepiej też gospodarowała długim czasem projekcji. Avengers: Koniec Gry nazwałbym raczej listem miłosnym od fanów dla fanów. Na każdym kroku czuć duszę Stana Lee i szacunek z jakim bracia Russo i Kevin Feige podeszli do jego dziedzictwa. Epicki, nie bezbłędny, ale jednak epicki finał.